Starter: fotografia współczesna: kawiarnia; kawiarnie literackie w dwudziestoleciu międzywojennym; polecenie odwołujące się do wiedzy ucznia; Rozdział: Kawiarnia literacka Pod Picadorem kształtowanie nowego wizerunku artystów w niepodległej Polsce; odbudowa instytucji życia kulturalnego; atmosfera kawiarni literackich; "Regulamin i cennik dla gości kawiarni Pod Picadorem"; pięć
Piwnica pod Baranami - ŚMIERĆ W KAWIARNI - tekst piosenki, tłumaczenie piosenki i teledysk. Zobacz słowa utworu ŚMIERĆ W KAWIARNI wraz z teledyskiem i tłumaczeniem.
1,095 Likes, 16 Comments - Aleksandra Pakuła | Savoir-vivre | Elegancja (@aleksandrapakulapl) on Instagram: “PL/ENG Nieważne, czy siedzimy przy stoliku w eleganckiej restauracji czy w małej kawiarni - stół…”
Acordes para Zespół Cover- W małej kawiarni (Kielce, świętokrzyskie).: Am, E, A, Dm. Toca la guitarra, el ukulele o el piano con acordes y diagramas interactivos. Incluye transponer, tocar las cejillas, cambiar la velocidad y mucho más.
tekst piosenki mała orkiestra dni naszych - piosenka o szacunku dla innych; znane piosenki biesiadne; anio pasterzom mi; tango dla mamy i taty I MAMY; Fajne teksty o fortnite; w małej kawiarni przy stoliku siedziało dziewcze niby kwiat; Ciebie do; PIOSENKA O MIKOŁAJU KOPERNIKU wstrzymał słońce ruszył ziemie polskie go wydało plemię
Vay Tiền Online Chuyển Khoản Ngay. Please verify you are a human Access to this page has been denied because we believe you are using automation tools to browse the website. This may happen as a result of the following: Javascript is disabled or blocked by an extension (ad blockers for example) Your browser does not support cookies Please make sure that Javascript and cookies are enabled on your browser and that you are not blocking them from loading. Reference ID: #b6fd41e7-13a5-11ed-a028-6b7667537a63
XIII. BRACIA MONOPOLANIEOd szóstej czekał na Flachę w „Obywatelskiej”. Rybaczyński przyszedł z podbitym okiem. Skóra była sina, białko zaczerwienione. Muszyna spytał, co się stało, ale Flacha nie chciał mówić. Machnął tylko ręką. — Uderzyłem się. Sąsiedzi Rybaczyńskich słyszeli awanturę o drugiej. Rano żona wysłała Jasia z dzieckiem do parku. Miał wrócić przed dwunastą. Rybaczyński zagadał się przed budką z piwem (szedł okrężną drogą), musiał nieźle popić — może wstąpił do „Obywatelskiej”? Do parku doszedł pijany, zasnął na ławce, a kiedy zbudził się, było kwadrans po drugiej. Wziął wózek i wrócił do domu. Dopiero na miejscu okazało się, że wózek jest inny, a dziecko cudze. Rybaczyńska przestraszyła się, podbiła Jasiowi oko (słychać było jej krzyk na ulicy), potem pobiegła do parku. Popychała przed sobą ten inny wózek. Dziewczyna — opiekunka obcego dziecka — chodziła zapłakana po ścieżkach. Odeszła na chwilę do koleżanek (wózek zostawiła przy ławce, na której spał Rybaczyński). Kiedy wróciła, dziecka nie było. — Co ja przeżyłam, co ja przeżyłam! — mówiła połykając łzy. — Z nóg mnie ścięło, proszę pani! Było to dziecko lekarza Lisowskiego. Nie obudziło się nawet, tylko ta dziewczyna spłakała się porządnie. Synek Flachy spał w wózku koło pustej ławki. — Ty łobuzie! — krzyczała Rybaczyńska do męża. — Własnego dziecka nie potrafisz rozpoznać? Flacha pijany, z podbitym okiem, zasnął na tapczanie. I teraz jeszcze był nieswój — mało mówił, dotykał opuchlizny pod okiem. Kaszlał długo. — Nie przejmuj się, Jasiu. Do wesela się zagoi! — próbował żartować Muszyna. Zamówił pół litra żytniówki. Wypili po sto gramów i dopiero wtedy Rybaczyński odżył. Muszyna zapytał go, kto u nas najlepiej zarabia. Flacha popatrzył na niego podejrzliwie. — Po co ci, Andrzej? — No, wiesz, piszę, tego, muszę wiedzieć — wyjaśnił Muszyna. Flacha nie powiedział nic. Wydawało się, że zapomniał. Dopiero kiedy wypili pół butelki, nie pytany zaczął mówić. Pochylił się nad stolikiem i szepnął do ucha redaktora: — Powiem ci, Andrzej. Ale obiecaj: mur! — Mur, mur — zgodził się Muszyna. Flacha obejrzał się (uniósł się nieco z krzesła). Pusto było przy nich. W sąsiedniej sali, z bufetem, śpiewali chłopi: — „Ułani, ułani, malowane dzieci!” — Oni tu handlują czosnkiem — powiedział Jasiu. — Kto: oni? Flacha obejrzał się jeszcze raz. Powtórzył szeptem: — No, oni, tutaj... Miedza, Gniazdowski, Szeląg. Chyba Targowski. Na pewno Szafranek. Cały gang czosnkowy. — Zaśmiał się. Muszyna myślał, że Flacha żartuje. — Jasiu, co ty? Jaki czosnek? Rybaczyński zdenerwował się. — Nie wierzysz? Proszę bardzo, można sprawdzić w Wydziale Rolnictwa. Każdy z nich kontraktuje po kilka ton. A ogródki mają takie! — Trącił talerzyk z sałatką. Siedzieli chwilę w milczeniu. Muszyna patrzył na kierownika. — Z Czech wożą, rozumiesz? Tam czosnek tani, u nas drogi. U nich wódka droga, tu tania. Prosta kalkulacja. Ryzykują chłopcy, prawda, ale wychodzą nieźle. Wille, konta w PKO! Tak, tak, Andrzejku. Nie myśl, że to taka prowincjonalna hołota! Muszyna jeszcze nie mógł uwierzyć. — Jasiu, nie upiłeś się czasem? Chuchnij! Flacha zionął Muszynie w twarz oddechem przepojonym wódką. Roześmieli się. I znów Rybaczyński jakby się przestraszył. Rozejrzał się naokoło. — Mur, mur? Andrzej! — Mur — przytaknął redaktor. — Powiedz jeszcze — poprosił — jak oni to robią. Rybaczyński wypił odchylając głowę do tyłu. Postawił kieliszek na stole, usta wytarł dłonią. — Mietek Szeląg gra pierwsze skrzypce. Mają swoich ludzi w Miłkowicach i innych wsiach. Co miesiąc przerzut. Tam i z powrotem, przez góry. Od granicy wiozą karetkami pogotowia. Gniazdowski daje szpitalne. — Czekaj! A wojsko, Czesi, granica? Przecież kontrabanda dzisiaj nie taka łatwa. Jasiu! Flacha tylko pokiwał głową. — Kochany. Szmalec, szmalec! Za pieniądze ksiądz się modli! Znów wypili. W sąsiedniej sali śpiewali chłopi: — „Niejedna panienka i niejedna wdowa...” Flacha jakby się zmęczył — głowa poleciała mu na stół. Próbował jeszcze mówić: — Sprawdź konta w PKO. Proszę bardzo! W naszym oddziale pracuje niejaka Piwko. Powołaj się na mnie. — Pytał: — Mur, mur? Potem zasnął. Muszyna nie był pewien, czy Rybaczyński żartuje, czy mówi prawdę. Zamyślony, siedział za stołem. Trochę później kelner Ludwiś sprzątnął talerzyki z resztkami sałatki. Brudną ścierką zmiótł popiół i okruchy na podłogę. — Panie redaktorze — pochylił się — zbliża się dwudziesta druga. Zamykamy. Muszyna pociągnął Jasia za rękaw. — Kierowniku, wstawaj! Wyszli z „Obywatelskiej” na plac. Pijani chłopi wsiadali do taksówek. Śpiewali jeszcze: — „Ułani, ułani, malowane dzieci!...” Spotkali się w kawiarni „Magnolia”. W małej sali, przy stoliku, który kierownik Tarasewicz kazał przygotować kelnerkom (świeża serweta, kwiaty w cepeliowskim wazonie, cukiernica z zielonej kamionki). Przed południem Miedza zadzwonił do kierownika: — Tarasewicz, przygotuj stolik. Taki lepszy. Przyjdziemy o siódmej. — Przepraszam, towarzyszu sekretarzu — zgiął się w ukłonie nad telefonem kierownik Tarasewicz — ile osób? Ale Miedza odłożył słuchawkę. Do siódmej Tarasewicz niepokoił się. Może bankiet na dwadzieścia osób? — wpadał w panikę. Odetchnął, kiedy Szafranek (kierownik pomógł mu zdjąć płaszcz) powiedział, że będzie tylko pięć osób. — Stoliczek przygotowany — zatarł ręce Tarasewicz. — Proszę uprzejmie! — Zaprowadził inżyniera do małej sali. Czekał później na pozostałych gości przed kawiarnią. Otworzył drzwi warszawy, z której sapiąc wysiadł sekretarz. Zaraz potem przyjechał dyrektor Gniazdowski swoim fiatem 125 p. Szeląg i Targowski przyszli piechotą. Tarasewicz dwa razy zaglądał do małej sali. Spodziewał się, że Miedza kiwnie na niego, żeby podszedł, ale sekretarz, pochylony nad stolikiem, mówił coś półgłosem i nie zwracał na nic uwagi. Kierownik zamknął na klucz grającą szafę koło bufetu. — Dlaczego, panie kierowniku? — zaprotestowali chłopcy (siedzieli przy stoliku obok). Tarasewicz nie odpowiedział. O czym wtedy mówili? Flacha, któremu Szeląg powtórzył rozmowę, zwierzył się Muszynie po pijanemu. — Andrzejku — powiedział — mają cię na oku. Mógł Wojenka zadzwonić do sekretarza i powtórzyć rozmowę w sprawie Słomkiewicza. A może Szeląg opowiedział o wizycie Muszyny w szkole? Miedza był zdenerwowany. Ręce mu trochę drżały, kiedy rozlewał radziecki koniak. — Czyja polityka kryje się za tym podstępnym działaniem, nie będę mówił. Sprawa jest jasna. Chodzi o to, żeby rozrabiactwo i krytykanctwo nie podnosiły głowy wyżej. Nie możemy na to pozwolić, towarzysze. Trzeba zapobiec. Tamci potakiwali. Jeden Gniazdowski, u którego Muszyna był, ale odszedł jak zmyty, powiedział: — Z facetem trzeba ostro. Legitymacja jest? Nie ma? No, to do widzenia! — Widziałeś legitymację na zebraniu — przypomniał Miedza. Gniazdowski mignął mu przed oczami pokrywką cukiernicy z kamionki. — Tak, wiedziałem, Gienek! — I dodał: — Ostro, ostro, panowie! Nie dyskutować. Szafranek przytaknął: — Tak jest, Józio dobrze mówi. — To dlaczego przed nim uciekasz? — zdenerwował się Miedza. — Jak zobaczy redaktora na ulicy, przechodzi na drugą stronę. Szeląg odezwał się w pewnej chwili: — Właściwie o co mu chodzi? Może kapnąć szmalcem? Sekretarz żachnął się: — Sam mu dziwki podsuwałeś i nie chciał. Pieniędzy też nie weźmie. A jaki Chrystusek jest, wiemy. — Robotnicy mówią — powiedział Szafranek — że tu chodzi o prostego człowieka. Miedza nie zrozumiał. — Co, kto? Mów jaśniej, Władziu. — O prostego człowieka. O tę, jak tam, sprawiedliwość dla nich. Mogli wtedy pomilczeć chwilę. Któryś podniósł kieliszek z radzieckim koniakiem do ust. Szafranek ssał fajkę (może akurat zgasła?). Gniazdowski przerwał milczenie pierwszy: — To znaczy o kogo? Konkretnie. O Krzywego Stefana? Prezes Szeląg zaśmiał się głośno. Rozmawiali jeszcze pół godziny. Miedza proponował, żeby napisać list do centrali. — Ty, Józek, nie napisałbyś? — spytał Gniazdowskiego. Dyrektor wzruszył ramionami. — Gienek, jak Boga kocham, może do KC wystąpisz? — Potem, jak ci wysmaży artykuł, nie będziesz wiedział, gdzie oczy odwracać. Ja znam tych z prasy! — Stuknąć drania po ciemku — powiedział Szeląg. — Zaraz by spotulniał! Zaśmieli się. Dopili koniak z kieliszków. Zapach dymu z fajki Szafranka rozszedł się po całej kawiarni. O ósmej wyszli i wsiedli do samochodów. Czy coś postanowili wtedy? Chyba nic konkretnego. Może: mniej rozmów, kontaktów. Unikać raczej, niż dyskutować. Projekt z listem do prasy centralnej upadł. Także o stuknięciu po ciemku nie było więcej mowy. Wiadomo — Szeląg żartował. Przed kawiarnią czekał kierownik Tarasewicz. — Serdecznie prosimy nie zapominać o nas! — mówił. Zgięty w ukłonie stał przy drzwiach warszawy. Miedza, już siedząc w wozie, podał mu rękę. — Dziękuję, Tarasewicz. Dbacie o lokal, nie powiem. Kierownik aż poczerwieniał z radości. Spod „Magnolii” samochody pojechały pod willę Gniazdowskich w uliczce za ruinami zamku. Doktor urządzał przyjęcie z okazji przyznanego odznaczenia: Krzyża Kawalerskiego Polonia Restituta. Żony mężczyzn siedziały na tarasie. Noc zapowiadała się ciepła. Z łąk nad rzeką wiatr przynosił zapach wilgoci. Kumkały żaby. Pani Krystyna, żona Gniazdowskiego (mówiono, że jest młodsza od męża o dwadzieścia lat), zawołała, jak tylko wysiedli z samochodów: — Mężczyźni, wódka na was czeka. A wy co? Gniazdowski prowadził gości ścieżką między krzakami malin. — Prosimy, prosimy, kochani. Weszli na taras. Wniosek o krzyż poparł Miedza pół roku wcześniej. W rozmowach w komitecie Gniazdowski często poruszał ten temat. — Inni — mówił — mniej zasłużeni dla miasta dostają, a ja tu pięć lat siedzę. Na nogi ci służbę zdrowia postawiłem. Poprzyj, poprzyj, Gienek! Chodziło o poparcie wniosku, z jakim wystąpiła Rada Wojewódzka. Miedza pytał, czy Gniazdowski nie był karany. — Przestrzegają tego — tłumaczył. — Jak miałeś z prawem na pieńku, to nie ma co. A ty, Józek... — Tu Miedza znacząco mrużył oko. Gniazdowski przysięgał, że nie. — Wolne żarty, Gienek! W życiu z sądami nie miałem do czynienia. — No, no! — groził mu palcem sekretarz. Ale chyba rzeczywiście nie miał, bo w pół roku później dostał krzyż. Jeździł do województwa odbierać. Podobno sam minister przyjechał. Wręczano odznaczenia najbardziej zasłużonym pracownikom resortu zdrowia z całego województwa. Rano, w gabinecie Gniazdowskiego, odbyła się mała uroczystość. — Część oficjalna — śmiał się doktor. Przyszli sami mężczyźni. Pili koniak z pękatych kieliszków. To wtedy Miedza powiedział o Gniazdowskim: wypróbowany towarzysz! Przemawiał krótko, bez kartki: — Zebraliśmy się tu, aby uczcić okoliczność zaszczytnego wyróżnienia naszego drogiego dyrektora Gniazdowskiego! — I zaraz potem powiedział: — To nasz wypróbowany towarzysz. Wielkie zasługi położył na odcinku służby zdrowia w powiecie! Gniazdowski milczał trochę zażenowany. Przypiął do marynarki krzyż. Przyjmował gratulacje. Z Miedzą i Szafrankiem wycałowali się. Życzenia składali także Szeląg i architekt Targowski. Leluchowicz zrobił pamiątkowe zdjęcie. Później, żegnając się, Miedza powiedział: — No co, Józek, masz te swoje dwadzieścia pięć procent! Odznaczeni krzyżami otrzymywali dwudziestopięcioprocentowy dodatek do emerytury. Gniazdowski miał pięćdziesiąt osiem lat. — Nie jestem młodym chłystkiem — powtarzał często. Zadowolony, ścisnął sekretarza za łokieć. — Masz u mnie wódkę, Gieniu. — Zapraszał na przyjęcie wieczorem. — Przyjdą najbliżsi przyjaciele męża — mówiła Krystyna do żony dentysty Lisowskiego. Spotkały się rano na targu — razem chodziły między straganami. — Wszystko na mojej głowie. Wie pani, ile trzeba przygotować. Posiedzą na pewno do późna. Nie codziennie dają te krzyże. — I nie każdemu, nie każdemu! — przymilała się Gniazdowskiej Lisowska. Siedzieli rzeczywiście długo: architekt powiatowy Targowski, Miedza z Helenką, inżynier Szafranek z żoną (tęga kobieta z wysoko upiętą fryzurą — białe włosy błyszczały od lakieru). Tylko prezes Szeląg był bez Loli. — Żona przeprasza, źle się poczuła — powiedział. Gniazdowska i Szafrankowa wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Później przyszedł Leluchowicz z Renatą. Śmiech Renaty (zwłaszcza kiedy Szafranek zaczął opowiadać kawały) słychać było przez otwarte okna. Krzywy Stefan zasypiając w szałasie z gałęzi słyszał, jak śpiewali: „Sto lat”, „Kasiu, Kasiu, Kasiuleńko”, „Szła dziewczyna przez gaj dębowy” i „Głęboką studzienkę”. Siedzieli przy okrągłym stole, w jadalnym. Willa Gniazdowskich należy do najlepiej urządzonych domów w mieście. Sedes w łazience ma miękką deskę, kafelki z Cepelii. Pokoje wyłożone tapetami w dyskretne wzory. W posadzce można się przejrzeć jak w lustrze. No i antyki, antyki! Doktor zawsze coś przywozi z podróży służbowych. A to krzesełko Ludwik XV, a to komódkę, a to świecznik w stylu Księstwa Warszawskiego. Lubi zwłaszcza figurki z saskiej porcelany — cała kolekcja stoi na antycznym kredensie. I teraz światło wielkiej lampy z żółtym abażurem ozdobionym frędzlami padało na galerię małych postaci: tancerek, pastuszków z fujarkami, nimf i innych bożków. — Po co ci, Józek, tyle tego? — dziwił się Miedza, kiedy oglądał figurki. Tylko Helenka zazdrościła Gniazdowskiej. — Widzisz, widzisz, on przynajmniej zna się na sztuce. Kulturalny człowiek, wie, jak wydać pieniądze. A ty co? Ryby i te strzelby! Nic więcej! Miedza śmiał się. — Dzieciak, dzieciak z tego Gniazdowskiego! Dyrektor rozlewał wódkę do kieliszków. Był zadowolony — cały czas chodził z krzyżem przypiętym do klapy. Szafranek wstał i zachwiał się lekko. — Zdrowie naszego kochanego kawalera! — powiedział. — Jakiego kawalera? — spytał Miedza. Inżynier nie dosłyszał. To wtedy wygłosił przemówienie, o którym później było głośno u nas. Ze śmiechem powtarzano sobie, jak to Szafranek, chwiejąc się, z kieliszkiem, w którym błyskała wódka, pochylony nad stołem, zaczął mówić: — Bracia Monopolanie! Jest tylko jedno słońce, jedno prawdziwe światło w naszym szarym życiu. Państwowy Monopol Spirytusowy! W tym miejscu nastąpiły burzliwe oklaski i śmiech zebranych. Dominował głośny chichot Renaty. Inżynier, z kieliszkiem w ręku, mówił: — Proponuję, bracia, aby zmienić naszą nację od dzisiaj! Cóż nam bowiem po nacji, która daje tylko ten szary dzień, pracę, kilka groszy na miesiąc, nudę i beznadziejność? Co nam po takiej nacji? My, proponuję, nazwijmy się Monopolanie! I wychylił kieliszek. — Po jakiemu to? — spytał Miedza, ale i teraz nikt mu nie odpowiedział. Goście bili brawo. Później wypili. Gniazdowska nakładała na talerze. Śmiech Renaty słychać było przez otwarte okna. Inżynier zaczął opowiadać kawały. Ten z dyszlem, na który nadziała się baba, rozśmieszył Renatę do łez. Potem śpiewali znów. Pili. Śpiewali. Pili. Krzywy Stefan w swoim szałasie nad rzeką słyszał gwar i śpiew. Przewracał się z boku na bok na twardym sienniku z ubitą słomą, wzdychał, kaszlał, pluł przez szparę w noc. Z dołu, z uliczki akacjowej za ruinami, przynosił słowa wiatr: — „Głęboka studzienka!...” Wybijał się donośny głos kobiety. Która to? Która to może być? — zastanawiał się Stefan. Widział Renatę nieraz, ale nawet do głowy mu nie przyszło, że to ona tak głośno śpiewa.
Please verify you are a human Access to this page has been denied because we believe you are using automation tools to browse the website. This may happen as a result of the following: Javascript is disabled or blocked by an extension (ad blockers for example) Your browser does not support cookies Please make sure that Javascript and cookies are enabled on your browser and that you are not blocking them from loading. Reference ID: #b838ffb7-13a5-11ed-ac4c-416847645173
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki Trochę później kelner Ludwiś sprzątnął talerzyki z resztkami sałatki. Brudną ścierką zmiótł popiół i okruchy na podłogę. — Panie redaktorze — pochylił się — zbliża się dwudziesta druga. Zamykamy. Muszyna pociągnął Jasia za rękaw. — Kierowniku, wstawaj! Wyszli z „Obywatelskiej” na plac. Pijani chłopi wsiadali do taksówek. Śpiewali jeszcze: — „Ułani, ułani, malowane dzieci!...” Spotkali się w kawiarni „Magnolia”. W małej sali, przy stoliku, który kierownik Tarasewicz kazał przygotować kelnerkom (świeża serweta, kwiaty w cepeliowskim wazonie, cukiernica z zielonej kamionki). Przed południem Miedza zadzwonił do kierownika: — Tarasewicz, przygotuj stolik. Taki lepszy. Przyjdziemy o siódmej. — Przepraszam, towarzyszu sekretarzu — zgiął się w ukłonie nad telefonem kierownik Tarasewicz — ile osób? Ale Miedza odłożył słuchawkę. Do siódmej Tarasewicz niepokoił się. Może bankiet na dwadzieścia osób? — wpadał w panikę. Odetchnął, kiedy Szafranek (kierownik pomógł mu zdjąć płaszcz) powiedział, że będzie tylko pięć osób. — Stoliczek przygotowany — zatarł ręce Tarasewicz. — Proszę uprzejmie! — Zaprowadził inżyniera do małej sali. Czekał później na pozostałych gości przed kawiarnią. Otworzył drzwi warszawy, z której sapiąc wysiadł sekretarz. Zaraz potem przyjechał dyrektor Gniazdowski swoim fiatem 125 p. Szeląg i Targowski przyszli piechotą. Tarasewicz dwa razy zaglądał do małej sali. Spodziewał się, że Miedza kiwnie na niego, żeby pod-
Please verify you are a human Access to this page has been denied because we believe you are using automation tools to browse the website. This may happen as a result of the following: Javascript is disabled or blocked by an extension (ad blockers for example) Your browser does not support cookies Please make sure that Javascript and cookies are enabled on your browser and that you are not blocking them from loading. Reference ID: #b6fc6639-13a5-11ed-a691-747945515975
w małej kawiarni przy stoliku tekst